2008-04-01
Często na parafialnych schodach żegnam kogoś. Podaję mu rękę i mówię „do widzenia”. Do zobaczenia. Z Bogiem. Nie przypuszczając, że to jest ostatni raz. On lub ona siada do samochodu, z uśmiechem kiwamy do siebie. Mówię sobie: Boże, roztaczaj skrzydła swej opatrzności na tą osobą. I znowu zostaję sam. Przypomina się dawny wiersz:
Coraz dłuższe pajęczyny nad drzwiami
wazony bez kwiatów
wgnieciony tapczan
ściany bardziej zabrudzone niż przedwczoraj
koszula najcieńsza na łokciach
skóra słabsza na szyi
gardło niesprawne
czasem i rozum głuchy
Za mną liści więcej niż nadziei
rozgrzebane pomysły
nieporadność i samotność
coraz mniej zaproszeń
Młodość przeminęła
a starości jeszcze nie ma
koniec pieśni
i brak oklasków
chodźmy przygotować się
do pośmiertnej podróży
cóż – świat pozostanie bez nas
nieświadomy swej nietrwałości
pewny siebie
i to jest przerażające (1986)