2003-08-30
Latem nad jeziorem często wszędobylskie komary. W tym roku nieobecne. Do połowy lipca brakowało słońca. Zaledwie przez parę dni świeciło. Zimno, deszcz i lekki wiatr. Wiatr wilgotny, dokuczliwy od jeziora – podchodził pod nasze namioty i ogniska. Dziewczyny śpiewały w czasie mszy polowej i przy wieczornym ognisku:
– „W lekkim powiewie przychodzisz do mnie, Panie, nie w wichrze ogromnym (…) lecz w lekkim powiewie…”
– „W lekkim powiewie przychodzisz do mnie, Panie, nie w wichrze ogromnym (…) lecz w lekkim powiewie…”
Kąpałem się prawie codziennie, aby siebie i innych przekonywać, że można wytrzymać. I trzeba się hartować. I warto zmuszać swoje ciało, aby było całkowicie posłuszne rozumowi i woli. Dwukrotnie na pomoście przy jeziorze zaatakowała mnie chmura małych muszek, które udało się odpędzić dużym ręcznikiem. Zauważyłem, że żaby nie dla wszystkich są sympatyczne. Grająca podczas polowej mszy Dominika przeraziła się, gdy zobaczyła zaraz za swymi plecami metr od ziemi na drzewie przylepiona żabę, która też uczestniczyła we mszy św. i pewnie jej się spodobały dźwięki gitary i śpiew. Codziennie złowiono pełen talerz ryb, które usmażone wędrowały w darach ofiarnych pod ołtarz. Zaprzyjaźniliśmy się z kawałkami przyrody, z lasem, z zapachem usmażonych ziemniaków lub ryb, z smakiem kakao, cebuli, kiełbasy, jajek, dżemów, pomidorów, sera, boczku i chleba, a dla naszych oczu uwodzicielskie były polne i leśne kwiaty…W jeziorze znaleziono też raki. Wróbel, wilga, lelek odzywały się często w pobliżu naszych namiotów. Trzydzieści metrów dalej z tafli jeziora wzbijały się w niebo dzikie kaczki. I jeszcze dalej za jeziorem zachodziła nadzwyczaj piękna, czerwona, wielka kula słońca, która później jeszcze długo na wszystkie strony rozrzucała czerwone smugi spoza horyzontu, malując w przestrzeni jak gdyby pierwotny, biblijny, kolorowy raj pośrodku sosen i świerków. Owocami – spadające szyszki. Namiotów 18 i dwa kempery plus 3 namioty funkcyjne: mały na magazyn żywności, dwa duże, wojskowe – na kuchnię i świetlicę w razie niepogody (dwukrotnie – raz ks. Wiesław i raz ja – odprawialiśmy mszę w dużym namiocie, który może pomieścić 60 osób). Ptaki ćwierkały najbardziej nad ranem ok. godz. 4.00. Unosiły naszą modlitwę i nasze wakacje z Bogiem do siódmego nieba. Pierwsze niebo to konary drzew, drugie jest z wiszącymi ptakami, trzecie z samolotami (akurat nad nami przebiega trasa lotów z południa na północ). Czwarte to niebo marzeń i pragnień, zamiarów i ideałów. Piąte to niebo malowane przez dzieci. Szóste opisano i wydrukowano w książkach, zwłaszcza w Pisma św. Siódme niebo to Bóg w nas, Jego bliskość z nami, Jego przenikanie wszędzie i zawsze, Jego pierwsza miłość,Jego odblask w Jezusie podobnym do nas. I my jesteśmy niebem, bo podobni do Boga. Radość naszego obozowiska psuł paskudny, duży pies, który jak jakiś włochaty demon wąchał nasze niebo na stole podczas obiadów i kolacji. Podkradał się rano pod nasz obóz, rozrywał pyskiem worki ze śmieciami, szukając padliny. Właściciel prosił, aby psa nie częstować :
– Nie, bo go odchudzam. (Ponoć zgniecione kurze kości są zbyt ostre, mogą udławić psa.)
Odjeżdżaliśmy nie do końca szczęśliwi, bo na naszym pomoście pojawili się nowi turyści, którzy kłódką do belki przywiązywali druciany koszyk z piwem oraz zanurzali linką siatkę z butelkami piwa na głębokość 3 metrów. Mogliśmy to zabrać. Nie mieliśmy odwagi. Bo nie wiemy, jak walczyć ze złem. Co robić z wolnym czasem? Jak świętować? Jak się odprężyć? Jak nie wrzeszczeć w nocy, aby inni mogli spać. Jak chwalić Boga? Jak Boga nie topić w butelkach piwa? Jak przeżywać Boże sprawy zapisane w Piśmie świętym? Gdy u nas grupa rekolektantów z księdzem (na oazie II stopnia) szła nocą na wzór Izraelitów i Mojżesza z kijami pasterskimi, moi parafianie wybiegli z dyskoteki, ale – dzięki Bogu – poza kilkoma epitetami, nie zaatakowali nikogo, a nad Wisłą kłusownicy – wędkarze przerazili się, wyskakując z samochodu, pytając:
– A wy co za jedni?
– Nie widziałeś Żydów i Mojżesza? – zapytali uczestnicy rekolekcji.
Z urody świata poznajemy i podziwiamy Boga. Widzimy Go w swojej parafii, w swojej rodzinie i w sobie samym.
– Nie, bo go odchudzam. (Ponoć zgniecione kurze kości są zbyt ostre, mogą udławić psa.)
Odjeżdżaliśmy nie do końca szczęśliwi, bo na naszym pomoście pojawili się nowi turyści, którzy kłódką do belki przywiązywali druciany koszyk z piwem oraz zanurzali linką siatkę z butelkami piwa na głębokość 3 metrów. Mogliśmy to zabrać. Nie mieliśmy odwagi. Bo nie wiemy, jak walczyć ze złem. Co robić z wolnym czasem? Jak świętować? Jak się odprężyć? Jak nie wrzeszczeć w nocy, aby inni mogli spać. Jak chwalić Boga? Jak Boga nie topić w butelkach piwa? Jak przeżywać Boże sprawy zapisane w Piśmie świętym? Gdy u nas grupa rekolektantów z księdzem (na oazie II stopnia) szła nocą na wzór Izraelitów i Mojżesza z kijami pasterskimi, moi parafianie wybiegli z dyskoteki, ale – dzięki Bogu – poza kilkoma epitetami, nie zaatakowali nikogo, a nad Wisłą kłusownicy – wędkarze przerazili się, wyskakując z samochodu, pytając:
– A wy co za jedni?
– Nie widziałeś Żydów i Mojżesza? – zapytali uczestnicy rekolekcji.
Z urody świata poznajemy i podziwiamy Boga. Widzimy Go w swojej parafii, w swojej rodzinie i w sobie samym.
Ks. Franciszek Kamecki