Franciszek Kamecki
Borowiackie językowanie (II)
Znawczyni regionu kociewskiego i borowiackiego pani prof. dr hab. Marii Pająkowskiej-Kensik
* Wsiowe gadanie
WIELKI CZWARTEK
Mówia ci: dawno Franek robił sznary i klapoty,
i wkoło kościoła szli,
i machali, była uciecha,
gzuby dycht do śmiechu,
a Pan Jezus cierpiał za nas rany.
Z CZYM
Ksianża pulchne, gładkie gęby, czyściutkie włosy,
a my szarota, wszendzie nas wyszorują.
Z czym pójdzieta do nieba?
PORTRET MATKI
– Bym mu dała po sznablu, co teraz za gzuby!
– Prawdziwe kaduki!
Tak mówiła matka Cylka,
zbierając kamuszki i chrust.
– Wszyściutko musi być czyste, Franulku,
tędy, ową stecką, pójdzieta z moim pogrzebem.
MONOLOG Z CEKCYNA
Mówia ci, obejrza sie jakbym z krzesła spadła:
– Baba jak kysta, sztabilbaba,
nogi cienkie, buty i szpilki,
a brzuch leży na kolanach,
siedzi sobie gruba,
a wytrzyma dwa dni w pociągu
jak jedzie do Częstochowy,
pisuje z paulinami,
zapraszają, dała swój majątek im,
a ja, głupia, po co sprzedałam swoje?
O POCIĄGU
Wiesz, teraz pociąg do Bygdoszczy wlecze sie
jak piętrowe pudło.
Zawsze siedze na górze – lepiej widać.
Na dole za bardzo śmiga do przodu,
siecze między oczy
jakby rózgi wielkopiątkowe.
Pociąg to obszarpana bana, brudna,
taki cug co sie trzęsie,
ale jedzie sie jak na kanapie.
DAWNO
Dawno były chude blyrwy, gołe,
jano wapnem sie kalkowało ściany,
mnienszkało sie byle jak, jedna izba,
babka na szymlu coś wianzała,
szneki wyciągała spod spódnicy dla nas,
było durch a durch licho,
ojca nie pamnientom,
nie masłowało sie tyle,
a tera łeb podnosisz ty, siero jedna,
i niebo chcesz przebić.
Tera pachołek chce być ważniejszy
od Pana Boga, ty lichoto głupia,
Boże jedyny, co za świat,
co za los, co my możym,
biedoto polska,
prawdziwy gensiny rynek.
LISTOPADOWE KAZANIE
Wasze sznary zamknieta wnet
kulatą zabiją wieko
dostanieta em jeden
a stara ze starym em dwa
bo jak razem to i po śmierci
bokiem jeden przy drugim
Oj wrzucą was do kuli
potem Pan Bóg nawet wasz parch zedrze
żebyśta jano nie ukryli gdzie pod skórą
waszej zawziętości
Lepiej durch tera wybaczajta sobie
brat bratu
baba babie
gzub gzubowi
ROZMOWY
Babcia wciskała nam banialuki
o bocianie i dzieciach
o sierotce Marysi o smoku
który za jeziorem zieje ogniem
o kurduplach które Boga się nie boją
o wiedźmie z dużymi kłakami na miotle
o strychołku którym ostrzy się
kosę przed każdą śmiercią
bo śmierć jest biała i w dużym płaszczu
ukrywa końce i nitki wszystkich ludzi
wystarczy uciąć
i lecimy w cztery strony świata
WSPOMNIENIE
Szkoda że rozwerków nie ma
dreszmaszyna zardzewiała
kłonica wisi w barze na ścianie
w zajeździe piąte koło od woza i kosa
i kopałka jak muzeum
szymlów nie ma
nie ma postronków ani kip
ani żadnej drewnianej skrzyni
ani rzeczy ostatniej która jego jest
DWIE DROGI (WEDŁUG MATKI CYLKI)
Cóż, Franek, zobacz,
ile polnych dróg i stecek
biegnie od nas za ogrodem
aż do czarnych kręgów wszechświata.
Lepiej trzymaj się tej drogi z krzyżem
niż tej z warkoczami jakiejś siksy
nawet najładniejszej,
bo przecież wnet będzie staruchą,
której pęknie serducho
i smród po niej zostanie.
Z pękniętego krzyża
leje się słodka krew,
abyśmy pamiętali
i smakowali na wieki
i woda też spływa,
aby spragnionych napoić.
NIEDZIELA
W niedzielę zawsze do kościoła
a potem kuchy musiały być
i kartofle sos mięso i puding
i wuj Janek i ciotka Marynka
i niedobra Pucza i święty Nigdy
Bonifacy pies i kot Salamon
i moje kurki kolorowe na podwórzu
i garłacze na dachu
i samolot na kiju ponad pompą
i dwa srocze za rogiem domu zwykły i dla gości
i wszystkie nasze dzienne sprawy
chłopy grali w skata baby chichały
a ja w krótkich portkach podbijałem kluchę
i mierzyłem odległość krokami
i wtedy jeszcze nie wiedziałem
ile kilometrów jest na koniec świata
* * Borowiackie monologi
ANTOŚ
Antoś czapnął kucha z blachy na placie i wyleciał jak proca
z ciemnej sieni w jasność przestrzeni,
przykucając nisko jak dziewucha na podwórku,
z wyciągniętą pazurą wołając głosem pieszczochy:
– Cip, cip, cip.
Prędko rozruszało się wsiowe kumpelstwo
i już kilkanaście cipek w augenblyk
dukało sznablami z jego ręki, trzęsąc się jak galareta.
A on chichał szczęśliwy, bo przyjaźń z całym bożym światem
to jego ostateczne marzenie.
W nocy śnił, że pływa razem z złotymi rybkami w akwarium.
Ale złota nie pragnął. Jak św. Franciszek z Asyżu
nie chciał być jedynakiem, lecz krewnym siostry kury,
brata koguta, kolesiem kotów, sąsiadem psa Burka i Bucka,
kuzynem kreta i wnukiem starej krowy Kunegundy.
– Przecie z tego samego piachu żom są,
z tej samej krwi jest ta cała boża kula
i nasze podobieństwo – mówił.
I modlił się:
– Jezusku,
jestem na Twoim garnuszku.
Mój Panie kochany,
nie idź w pany nad pany.
Przykucnij razem z nami,
Twoje wargi obsmarujem miodem i kompotem.
Będziesz się oblizywał rozkoszą tego, coś stworzył.
Dla Ciebie i ja żyja, i niedużo moga,
Twój nieznany Antoś kuternoga.
CYGAN
Zawsze w tej samej żółtobiałej czapeczce od pielgrzymów sprzed lat.
Coś mu mieszało się w mózgu. Jakby zacierka z pieprzem.
Cyganił co chwila, aż kurzyło się z jego czupryny.
Taki był felerny.
Ponoć Andzia odeszła od niego, bo bacher od obiadu
najczęściej rzucał na środek małżeńskiego i czyściutkiego wyra.
I wołał:
– Kochana moja żonko, Anusiu,
białego prześcieradła nie lubia, ale ciebie lubia, i twoje wszystko.
Bo jesteś piankniutka na bebechu i tak w całości, w nogach. Chodź do mnie, pijm i śnijmy, gruchajmy i się spierajmy,
Bogu na chwałę,
diabłu na łysą pałę.
JAŚ
W baliję wsadzał swój baniasty tyłas
i moczył hemorojdy,
ze swej wyschniętej pustyni wydobywał popłuczyny hipopotama.
Potem Jaś przypominał sobie wielkopiątkowe rózgi na boże rany
i pydę, która wysiała na gwoździu przy framudze.
Niejeden raz ojciec trzymał pydę przy nosie Jasieńka,
który musiał w niej wywąchać, jakie to są własne grzechy i ile razy.
Okropnie bojał się i dlatego – nie czekając – wymyślał jakieś
bajeczki o niebieskiej i ślicznej królewnej, która przybędzie do nas na święta z prezentami i wjedzie przed naszą chatę świecącymi saniami
w białe konie przyozdobione u rymaża w Cekcynie
z dzwoneczkami po 6 par …
Albo bajdurzył inaczej, że zdarzały się kiedyś breweryje
jakby w buchcie kozy tupały i inne bydlaki ze strachu ryczały.
A mu buksy spadały i nago jak wander stawał
przed wielkim prześcieradłem na sąd boży,
za którym była wąska brama dla owiec i kozłów.
Na lewo pędzono straconych, na prawo ocalonych.
Ucieszył się, że go wciągnięto w tłum po prawicy.
Bo lepiej z aniołami się kumać niż przed diabłami robić uniki
lub przed nicością wykręcać ciężko jakieś bezsensowne fiku miki.
DYSZEL
Tak się stało w Borach Tucholskich roku Pańskiego 1952:
konie szarpnęły w środku lasu, urwał się dyszel od bryczki,
a do miasta jeszcze 7 kilometrów.
– Leżymy – mówi ks. proboszcz. – Stachu, cudotwórco,
zaradź naszemu niedowiarstwu!
Wtedy nadleciały anioły i na barana nas zaniosły do kościoła
prosto na siedziska w prezbiterium, gdzie zaczyna się tucholski odpust
z Maryją i szkaplerzem.
O słodka Maryjanno,
najdroższa Panno,
w koralach złota,
a my lichota, niegodna przytulenia,
chlejtusów hołota, gromniczna banda
z świeczkami na polach w zaspach śniegu
naprzeciw żarłocznych wilków.
Panno pszenna,
dożynkowa na wniebowzięcie,
otoczona chłopami w ancugach,
siewna we wrześniu,
łaskawa, śliczna,
bujna i zielona,
kwiatowa i kolorowa,
niebieska i ciemna jak jasnogórska,
topolińska w koronie,
bolesna z siedmioma mieczami w Grucznie,
różańcowa, zdrowaśkowa,
wyszeptywana codziennie przez 120 kobiet,
niezwykła w setkach ikon
namalowanych przez najlepszych mistrzów,
nasza, ukochana
od samego rana,
Zosieńka, Zuzanna,
Brygida i Anna,
Dominika i Hanna
i jeszcze waćpanna,
najpiękniejsza na studniówce,
w sukience nówce,
jedyna,
rozpoznawana w tysiącach dziewczyn,
ale jednak inna, jedynaczka,
bo betlejemska, bo ewangeliczna
i w łaskach pełna jak królowa,
kociewska i katoliczka.
ONA, ON I NIEBO
Ona cięgiem w oknie
z otwartymi na boki okiennicami,
co mają otworki jak serduszka –
wsiowa madonna,
w jakimś niebieskim cudo,
zakręcone włosy w kok,
cycata z budzią wesołą,
na policzkach śliczne dołeczki,
ale ciapa.
On też czapa, jakiś cudak
czy ciamajda,
kręci się przy niej,
ciećka się z nią zalotnie,
skręca drewniane ruczki,
z wiślanej wikliny robi
kosze i kipy.
A gdy przypęta się starość
oboje pójdą na wandry do nieba,
gdzie nie trzeba żadnego rógzaka
z zapasami mięsa na zimę
ani menaszki z wodą,
bo tam jeno wszechmoc i nieskończoność,
placu dość dla każdego,
a co kawałek parzona kiełbasa, wędzona szynka,
chleb z gruczeńskiej piekarni,
masło z zamkniętej mleczarni
i świeckie powidła
w pysznych rogalikach od pani Kasprzyk.
Zapomni się tam przy wieczystym stole
o popsutych zębach, o zmarszczkach,
o protezie kusztyki,
o kulawych włóczykijach idących pradoliną Wisły,
o podkowach, które nigdy nie były szczęściem.
Podkowa złoci szyję dziewczyny
i tylko tyle znaczy co uśmiechnięty błysk
w odległej przestrzeni
na końcu pagórków złota.
CEKCYŃSKIE WSPOMNIENIE
Jakie to były szarobure miesiące w Cekcynie?
Skrobaka jak stojała przed altaną przy drzwiach jak sierota, która będzie zamiatać, wrzucać śmieci na gnojownik, wynosić nocnik i inne brzydactwa, aby za to otrzymać w łapę jakieś moni-moni. Zimą podcinało sie winogrona, agrest, świętojanki, a wszystkie chłondy ciskało sie na kupe. Potem fajerwerk na środku ogrodu strzelał iskrami. Ktoś wyciągał stryholce, ostrzył kosę, zawieszał ją na belce. Traw się nie wypalało, bo przy rowach wyżerały je pyskami krowy, owce, kozy i gęsi.
Też wypasałem, gdy krowie się chciało po drodze skubać mlecz i koniczynę. Bo krowy zawsze coś żarły, przeżuwały, bo ponoć takie inne mają żołondasy.
Teraz i ludzie też żują – ale gumy w buzi, nawet w kościele, choć mają wydelikacone podniebienia. Podobno żuciem ćwiczą gęby, aby po śmierci lepiej zgrzytać zębami
u Pana Boga za sądnym piecem.
PEDAGOGIKA MATKI
Matka Cecylia (gdy wędrowaliśmy w niedzielę nad Główkę, aby posiedzieć na desce i wykąpać się) uczyła mnie, jak dyszel w głowie trzymać, jak nie mieć ślepiów zawiązanych,
jak nie czapkować przesadnie, chyba że przechodziłaby tamtędy stara nauczycielka od polskiego, nie całować klamek, chyba że szło by akurat o sprawiedliwość i wyprostowanie krzywdy.
Matka – uśmiechając się zalotnie – dopowiadała durch jeszcze coś ekstra, aby ostrzec nas gzubów, którym oczy iskrzały jak u diachłów:
– Rąbnąć drzwiami przeciwko oszustom. Szachrajów omijać. Złego człowieka witać dwoma rękami i to nie raz, nie dwa, dziesięć razy, potrząsając mocno, aby go udobruchać i odciągnąć od szatańskich zamiarów. Franek, pamiętaj, ponad wszystko dobroć i uczciwość.
Główka była naszym ulubionym miejscem nad jeziorem (bo główką nazywało się mniejsze cekcyńskie jezioro i główką była nasza ziemia z saradelą nad tamtym jeziorem, gdzie stroma skarpa, z której zjeżdżałem zimą na wojskowych nartach, obitych po bokach metalem, trzymając w rękach autentyczne bambusowe kije.
– Zawsze zjeżdżaj tak, abyś mógł się przewrócić na cztery łapy. Nie jesteś kotem, ale musisz opanować zwinną sztukę życia. Spadając trzeba widzieć początek i koniec możliwości. Pamiętaj, my szarota nie przeskoczym siebie. A Pan Bóg nie chce od nas czegoś szerszego i większego niż to jezioro ani czegoś wyższego niż ta piękna główka. A jak zgrabnie wyglądają nasze głowy poutykane na brzegu jeziora i wystające z tafli jeziora! To bezpieczne miejsce na tyłach naszego świata.
FILIP
Jakiś tatuś przywiózł do mojego ojca Feliksa (a Feliks znaczy szczęśliwy) swego syna Filipa, aby się uczył stolarki. Filip to ładne imię. Raczej nieczęste. Według naszych zwyczajów od razu Filip stawał się członkiem naszej rodziny. Spał u nas. I jadał z nami. Ale do roboty nie miał drygu. Bo szukał chyba roboty łatwiejszej od spania. Partolił, jeżeli coś wziął do łapy. Dudlał przy naprawianiu płotów. Dukał i dziabał kartofle dla wieprzów w chlewie. Dupek jakiś. Dycht do niczego. Co próbował zrobić, to sam myst. Szajs. A przy jedzeniu taki dziomdziaja. Niestety, przebasował swoje szanse. Zamiast szczęścia były z nim same korowody. Po trzech miesiącach uczby durch żagą wycinał koszlawo jakby był pijany. Wreszcie coś pomruczał, poksykał się z moim ojcem, wziął swe klamoty, zakręcił się na napiantku i poszedł sobie jak jakiś lepszy kunda w siną dal albo w jakieś odległe krzakory. Nie był to nawet Filip z konopi, lecz raczej Filip bezroślinny. Filip, który się zmarnował. Mój ojciec nieraz go wspominał z żalem. Mówił kąśliwie, że czasem Panu Bogu nie uda się jakiś Filip. Szkoda, bo przy moim ojcu Feliksie mógł znaleźć szczęście. Jednak felx culpa go ominęła.
CZARNA ZUPA
Obiad z kaczek to jedzenie na dwa dni: najpierw czarna zupa zwana czarniną, a potem drugi obiad z pieczoną kaczką w sosie i z ziemniakami. Już zapach pchał nas łakomo do stołu, gdzie oblizywaliśmy się łapczywie, mlaskając zbyt głośno.
Pamiętam, jak na ostatek kluskuje się każdą kaczkę, wpychając jej ukulane kluchy z szrutu i mąki, przesuwając je palcami wewnątrz po szyi aż do żołądka. Każda kaczka dostała takich 5 –6 kluch przez ileś tam dni i odchodziła ociężała, kolebiąc się z trudem na swoich pytach. Po kilkunastu dniach kaczki były tłuste i odpowiednie do zabijania. Litowałem się, gdy babcia dziurawiła kilkakrotnie śpiczastym nożem czubek łebka i stamtąd wypływała krew do miski na czarninę. Czarnina była ugotowaną zupą z kaczki z dodatkiem suchych gruszek, plastrów jabłek, wysuszonych latem wiśni i śliwek, z karoflami i kawałkiem mięsa. My dzieci otrzymywalim pyty z żołądkami i sercami, zawinięte flakami. Smakowało za więcej. Inne kawałki mięsa były dla dorosłych.
– Nigdy potem nie jadło się takiego obiadu z taką czarniną i taką kaczyną. I nigdy potem nie pracowano tak długo przy robieniu obiadu. Nie pamiętom, ażeby potem, w późniejszych latach, było tak miło przy wspólnym stole. Wspominom tamte chwile tak jakoby ktoś palcem trącał strunę wiolonczeli, która nie chce leżeć daremnie na tapczanie.
* * * Pory roku
LATO
dawnym i obecym mieszkańcom Cekcyna
Gdy byłem dzieckiem z czupryną i w krótkich portkach, sklejałem z gazet latawce, przyczepiając do nich długie ogony sznurków z przewiązanymi co kawałek poskręcanymi kolorowymi papierkami. Razem z latawcami fruwały w górę moje marzenia. Podczas większego wiatru mogłem upolować przy ziemi końcówkę długiego sznura i moje cudo szarpało się wysoko między niebem a ziemią. Ileż moich pragnień i tęskonot targało latawcem z zalotnym ogonem! Moja zwykła i codzienna praca to noszenie drewek do pieca w kuchni, wody wiadrami ze studni do sieni. Poza szkołą, wspólną pracą i obowiązkami rodzice pozwalali prawie na wszystko. Ale najpierw to, co konieczne.
Jako ministrant od 6. roku życia na 6.30 biegłem do kościoła, aby podczas mszy św. podawać wino i wodę, dzwonić, dumnie odpowiadać księdzu z pamięci po łacinie, nie znając tego języka. Nieraz kosiłem koniczynę lub saradelę dla owiec księdza proboszcza. Malowałem coś przy kościele. Potem często odwiedzałem księdza, ilekroć wracałem na wakacje. Ksiądz proboszcz Paweł Rynkowski był człowiekiem z humorem. Dużo się modlił. Dawał mi pieniądze na książki, a potem na farby, werniks, pędzle, na papier akwarelowy i płótno.
W czasie żniw na borowiackich polach (ziemie nieurodzajne), kosiliśmy żyto, wiązaliśmy snopki i stawialiśmy sztygi. Kto dzisiaj z dzieci wie, co to sztyga? Albo jak za kosiarzem wiąże się snopki? Prawie w tym samym czasie dojrzewały wiśnie na miedzy. W krótkich portkach z trudem podskakiwałem, aby urwać pierwsze czerwone i nieco jeszcze kwaśne owoce. Były to tak zwane bełtki. Po wysuszeniu snopków na polu wrzucało się je widłami na furę i potem konie z czubatym, drabiniastym wozem jechały do stodoły. Po żniwach podorywka, sianie koniczyny na późne lato dla krów i owiec albo kultywatorem po wierzchu przez pola – oranie, bronowanie i sianie.
Hodowałem różne odmiany królików, także małe kurki i ozdobne hałaśliwe koguciki.
Montowałem ości na kiju do łowienia szczupaków w rowach przy łąkach, co zostało potem zakazane jako kłusownictwo i kaleczenie ryb.
Bawiliśmy się w wojsko. Pozorowaliśmy walki między jednym a drugim końcem wioski, biegając z drewnianymi karabinami.
Graliśmy w piłkę na środku drogi lub w kluchę. I w palanta. Piłeczki wycinałem z folgumy pozyskiwanej ze starych pojazdów wojskowych, których skupisko znajdowało się niedaleko naszego domu na uboczu przy drodze pod Żówin. Nikt nam nie przeszkadzał. Nikt nie gasił naszej radości i krzyków. Zapalczywie rywalizowaliśmy ze sobą, z entuzjazmem lub złośliwie, na żarty i na serio. Czasem jakiś chłop jechał w konie. Ani traktorów, ani samochodów nie było. Prawie wszędzie – na drogach, na skrzyżowaniu dróg – mogliśmy się bawić. Swoboda. Ale nasz tamtejszy świat nie był zbyt długi i szeroki. Ograniczał się do wioski, w której mieszkaliśmy, do jeziora, gdzie kąpaliśmy się latem codziennie, do lasu, dokąd chodziliśmy na jagody i grzyby.
Bawiąc się beztrosko na łące w słońcu, w pobliżu krów, z cienkiej wikliny pletliśmy kapelusze i koszyki, a przestrzeń i widnokrąg wydawały się piękne i święte. Kąpaliśmy się w przepływającym i całkiem czyściutkim kanale, chlapiąc wodą na siebie i wokoło, a rozpryskane srebrne krople wisiały na zielonych trawach i niewielkich krzakach głogu. Piliśmy tę wodę jakby wodę mineralną. Jej zapach jak wody ze studni.
Czuliśmy wszędzie bliskość Boga, dzięki któremu żyjemy, jesteśmy i poruszamy się. Kiedy nadciągały chmury i wielka burza z błyskawicami, grzmotami i ulewą, biegliśmy niedaleko do gospodarstwa, do starszej pani, Antosiowej, którą nazywaliśmy babcią, u której w strachu klękaliśmy do modlitwy wokół zapalonej gromnicy, Bogu powierzając swój los.
JESIEŃ
Lęk o przyszłość likwidowaliśmy przygotowaniami do zimy. Z matką wycinałem torf na łące, suszyłem go w małych kopkach, aby potem przekładać w większe kopy, nawet takie, w których mogłem skryć się przed deszczem.
Pociętą kapustę wrzucaliśmy do beczek, ubijając wszystko drewnianą kulatą, z czego powstała kiszona kapusta wystarczając aż do wiosny. Jabłka i gruszki (kruszki) cięte w plastry, suszone na blachach w słońcu, stanowiły naturalne bakalie jako dodatek do czarniny lub innych potraw. Jeszcze też do kamionkowych beczek sięgaliśmy po wiśnie i śliwki w occie. Zapasy nie mogłyby być bez kiszonych ogórków z koprem, czosnkiem, zielem angielskim, liśćmi laurowymi lub z winogron albo czarnych porzeczek.
Pani katechetka (w czasie po II wojnie światowej) na religii przy parafii opowiadała nam tak sugestywnie o Józefie egipskim, iż wszyscy płakaliśmy, przeżywając tamtą historię jak swoją, wcielając się w nieszczęśliwego Józefa prowadzonego przez Boga, co wyszło potem na dobre jego ojcu i braciom, którym nie tylko mógł jako zastępca faraona pomagać w latach suszy i głodu, ale którym za zło odpłacił dobrem – przebaczając. Ta litość i współczucie pojawiały się często w naszych sercach, gdy budowaliśmy w szkole klatki – budki dla ptaków (stawiane w lasach) i karmniki na okna, aby tam zostawiać zimą, kiedy są mrozy i śniegi, skóry od wędzonej słoniny albo resztki kartofli. Współczuliśmy także zwierzętom, pogrubiając na zimę budy dla psów na podwórku, zasłaniając kocem drzwi wejściowe do chlewa i kurnika, a na jeziorze wycinając przeręble dla ryb, aby się nie udusiły.
ZIMA
Lubiłem czas świąt Bożego Narodzenia. Wieczorem w przeddzień św. Mikołaja wystawiałem wyczyszczone buty pod drzwiami. Z kolegami przygotowywaliśmy szopki z kolędami. Zakładałem koronę Heroda. Lub ubierałem się na biało, mąką wybielając policzki i całą twarz, trzymając kosę śmierci. Zimową porą na dość płytkim stawie odcinaliśmy kry i każdy na własnej krze z drążkiem walczył z przeciwnikiem na następnej krze – jak korsarze. Wygrywał ten, kto pierwszy rozbił krę przeciwnika, który wpadał do wody.
Boże Narodzenie to choinka z bombkami, wiszącymi cukierkami i ciastkami. Przy wigilijnym stole pusty talerz dla niespodziewanego gościa, sianko ze stajenki, opłatek – znak dzielenia się, pojednania i zgody. I zapach kolorowego, i pysznego jedzenia, tylko z nazwy postnego: z usmażonym, pachnącym karpiem w cytrynie, winie i z pieczarkami, z śledziem-klopsikiem, w którym znajdowały się marchew, pietruszka, seler, cebula, tarta bułka, pieprz i sól. Z zaciekawieniem czekaliśmy na prezenty od rodziców. Dłużej siedzieliśmy przy stole, śpiewając kolędy. Próbowaliśmy jeść różne ciasta, wśród których wyjątkowy był smak ciemnego piernika z karmelem, z cynamonem, goździkami, gałką muszkatołową i polewą czekoladową, do tego jeszcze zaparzana w dzbanie kamionkowym bonkawa jako istotnie prawdziwy zapach.
WIOSNA
Na wiosnę pośrodku Borów Tucholskich obserwowałem boćki, które z
torfowych łąk przynosiły żaby do swojego gniazda na stodole i wołały kla, kla, kla. Karmiły swoje małe bocianiątka, wyciągające pośpiesznie dzióbki. Te, które przyleciały z ciepłych krajów, pokonując tysiące kilometrów, przeginały szyje i dzioby jakby naradzały się, komu wrzucić niemowlę do komina jako niespodziankę. Bo wtedy jeszcze babcie upowszechniały bajeczne poglądy o tym, skąd biorą się dzieci. Ale już wiedzieliśmy, że pod sercem matki jest najcieplej
i najserdeczniej. I wędrowaliśmy za wzrokiem matki i ojca, przyswajając sobie bliskie i dalsze krajobrazy. I lasy nas wciągały pozwalając zrywać jagody, grzyby i poziomki. A czasem, gdy siedzieliśmy na mchu, nieoczekiwanie obsiadały nas mrówki, które próbowaliśmy gwałtownymi ruchami strząsnąć z siebie. Nie uciekają z pamięci tamten mech i jego zapach, tamte łąki i trawy, tamte ciepłe piachy i murawy. Nie mogę zapomnieć stodoły, odległej 100 metrów od naszego ogrodu, z słomianym i grubym dachem, z wielkim gniazdem, które co roku odwiedzały bociany, mieszkając tam, gimnastykując skrzydłami. Ich głośne klekotanie słyszę do dziś. Ich powolne stąpanie po łąkach, aby złabać żaby, widzę także wyraźnie do dziś.
Na Zmartwychwstanie Pańskie malowaliśmy jajka, które są symbolem życia, kładąc je na wielkanocne śniadanie. Rodzice kazali nam szukać w ogrodzie, pod którym drzewkiem ukrywają się zające – prezenty dla dzieci. Ryczałem, gdy nie mogłem znaleźć. A z kościoła przynosiliśmy święconą wodę w słoiczku do domu, aby poświęcić wielkanocne śniadanie. Tej wody pilnowaliśmy przez cały rok. Bo to coś świętego. Bo to Kościół w domu i to parafia powiązana z rodziną. Dość długo jeszcze potem wisiała woda w metalowej kropielnicy na gwoździu przy drzwiach.
W Zielone Świątki z niedzielnej mszy św. nieśliśmy zieloną gałązkę do domu, zatykając ją na ścianie za obrazem Świętej Rodziny.
Miałem pobożnych rodziców. Matka odpowiadała niekiedy na trudności i pytania: nie możemy do końca znać mądrości Boga. Franek, wiesz, Pan Bóg wszystko obmyślił dobrze, my wiemy mało i musimy być pokorni. Musimy Boga szukać i odnajdywać. Jego głos trzeba chcieć usłyszeć. Tylko głupi uważa, że Bóg milczy. On nie milczy. On mówi cicho, łagodnie, czasem nawet krzyczy. Nie możemy podskakiwać z pięściami i czerwonym nosem przed Panem Bogiem. Zobacz, jaki jest słoń, a jaka jest pchła. Albo jaki jest wszechświat, a jaka szpileczka. My jesteśmy jak te szpileczki. Piękne są szpileczki, nawet błyszczą, potrafią ukłuć i coś przymocować. Ale z nich nie zbudujesz drabiny do nieba.
CEKCYN
rodzeństwu siostrze Zdzisi, braciom Felkowi i Andrzejowi
Rodzinny, wiejski dom był charakterystyczny – i z cegły, i z drewna. Obok ścieżka prowadziła w górę, a stamtąd do kościoła, na cmentarz i krótszą drogą nad jezioro. Parę metrów przez ścieżkę przechodziło się do stolarni ojca i na ogród, gdzie była duża stodoła i tokarnia, w której lubiłem toczyć szachy i lichtarze.
Rok 1944: radiostacja wojskowa w ogrodzie, generał w naszym domu, a my wykwaterowani do stolarni razem z kilkoma innymi rodzinami. Gdy przelatywały samoloty, uciekaliśmy z ogrodu i rzucaliśmy się na ziemię. Podczas dłuższego ostrzału przez jeziora, gdy z jednej strony waliły rosyjskie kaciusze, a z drugiej uciekali niemieccy żołnierze, byliśmy wszyscy zgrupowani w domu, który znajdował się poniżej skarpy i poniżej przestrzeni działań wojennych. W tym czasie ojciec czołgał się ok. 200 metrów dwa razy dziennie do krowy, aby jej dać żreć i ją wydoić, a mleko w kanie ciągnął na sznurku. W schronie były dzieci – wśród nich ja i moja siostra – czekaliśmy na mleko.
Potem w „Szkicach w plenerze” (w antologii „Słowa na pustyni”, Londyn 1971) pisałem:
Czy nie za wcześnie idę tam gdzie lament deszczów gdzie niebo
ze strachu zwija się w klosz gdzie wojownik bije w gong w kamieniach cisza zaciśniętych pięści
łzy piaskiem zasypane troskliwie a dzień
biegnie na cmentarzysko
Czy nie za wcześnie? może wystarczy kręgosłup
do unoszenia gwiazd i planet
może tarcza zatrzyma strzały żywiołów i przypadku
może wystarczy ograniczony uśmiech z domieszką firmy „niejasność i ból” może potrzebne niebo
z wiszącymi ptakami
z babim latem i wspomnieniami
to było w pobliżu mojego konia
na biegunach
łapanka gestapo porzucony smoczek płacz granatu od którego uciekłem pięć lat miałem
ile masz lat?
szedłem naprzód stojąc
rodziłem siebie umierając
i tak aż do dzisiaj a ty?
Pchałem taczkę dni
i szkolnych zeszytów
krzyczałem: Francbulaja
was pozdrawia
ukochani Chrystus was pozdrawia wy z kaszlu i wrzodów zbudowani z wojen i herezji podarowani światu
wyrzuconemu z ciszy.
Rok 1950: ojciec zmienił słomiany dach na blaszany, co było wówczas nowoczesnością. Przy pompie w rogu podwórka na kiju fruwał mój drewniany samolot. Wyrażał dziecięce tęsknoty za wielkim i jeszcze nieznanym światem.
Moje dzieciństwo to liczne jeziora – Wielkie Jezioro Cekcyńskie i jezioro Główka, przy którym mieliśmy kawałek własnej ziemi ze stromym wzgórzem obsianym saradelą, na miedzy zaś rosły krzaki cierni i głogu. Latem prawie codziennie kąpaliśmy się. Z ojcem jeździliśmy na ryby i całymi godzinami bez słów trzymaliśmy stare, bambusowe kije nad wodą, przyglądając się drobnym błyskom fal, zmieniającym się kolorom wody. Czasem ciszę przerywał plusk rybki wyskakującej ponad taflę jeziora albo większe chlupnięcie, albo rechot żaby.
W zimie podczas trzaskających mrozów, kiedy lód na jeziorze był gładki, przeźroczysty i mocny, rolnicy – skróconą drogą – w konie tamtędy przewozili długie kloce na tartak. A ja na łyżwach jechałem 4 kilometry po lodzie do babci. Gdy spadły śniegi, zjeżdżaliśmy sankami „z górki na pazurki”. Albo zjeżdżałem na nartach z skarpy organistówki przy jeziorze. Albo z Koziego Bórka nieraz 3 kilometry jadąc łagodnymi pagórkami w dół na zaśnieżoną taflę mniejszego jeziora Główki lub nieco dalej ślizgając się jak w kraterze skosem po bardzo stromych pagórkach wokół kolejnego małego jeziora Skąpe.
Na przestrzeni bowiem kilku kilometrów aż w 5. jeziorach jak w lustrach odbijały się chmury, słońce, nocą gwiazdy i księżyc oraz wszelakie niejasne przepowiednie, którymi wieś żyła, zwłaszcza gdy ktoś się powiesił albo jeśli zdechł koń lub wszystkie kury u sąsiada. Podejrzewano, że ktoś rzucił czary i trzeba poczekać aż do św. Marka, kiedy przez wieś ksiądz przejdzie procesją z chorągwiami i krzyżem, pokropi brzydotę i nieprawość grzeszników.
GRUCZNO
Nie opuściłem pradoliny Wisły. Zachwyciła mnie. Mieszkam niedaleko Góry św. Jana. Od wschodniej strony – rozległa dolina, gościńce z wierzbami, wały wiślane, spod których rano wychodzi błyszczące słońce. Od zachodniej strony –wchodząc wysoko na stromą skarpę i patrząc daleko – rozciąga się płasko długa przestrzeń przecinana torami, wioskami, polami, wąwozami, a za nią jeszcze dalej chowa się na noc powoli słońce, które po męczącym i pracowitym dniu ze złotego krążka staje się wielką i czerwoną tarczą.
Po I Komunii wesołe dziewczynki biegające w białych sukienkach wyglądają jak kwiaty w pejzażu. A szczęśliwi chłopcy w białych ubrankach jak zaślubieni Bogu panowie. Piękna młoda para, wychodząc z samochodu, formułuje orszak weselny i podąża placem kościelnym do głównych drzwi kościoła z przekonaniem, że jest jedyną parą zakochaną na świecie. Natomiast kondukt pogrzebowy z powodu dominującej czerni, tradycyjnie niesionych wieńców, jest smutny i bardziej ociężały. W niedziele i święta z polskich kościołów wiejskich wysypuje się kolorowy tłum, ożywiając krajobraz i zamieniając bezruch w przyspieszoną komunikację. Strzępy rozmów, samochody odjeżdżają i powraca uspokojony horyzont. Czasem na niebie długa smuga po odrzutowcu.
Miesza się stary krajobraz z nowym. Tu mur pruski, tam żółty tynk. Tu świeżo podstrzyżony żywopłot, tam metalowe zawijasy w ogrodzeniu. Tu jeszcze dach z eternitu, a tam już najnowsza modelowana dachówka z okapem wiszącym nad głównym wejściem, obudowanym płytkami. Stare budowle razem z najnowszymi. Zadbana zieleń i jeszcze kawał betonu przy autobusowym przystanku. Coś niedzielnego przeplata się z codziennym. I świętowanie częściej ucieka z ulicy do wnętrza domów lub ukrywa się z tyłu domu, aby nie widzieli sąsiedzi lub przechodnie. Zaczyna dominować prywatność.
Ile starych drzew zaginęło, chałup, altanek i ogrodzeń! Ile zawodów przeminęło. Zawody związane z końmi utraciły swój sens, skoro świat zamienił się w konie mechaniczne. Nie ma kuźni i nie słychać młota uderzającego o kowadło. Nie ma kołodzieja ani korkarza, ani siodlarza, ani rymarza. Szewców i zdunów coraz mniej. Bo buty kupuje się na jeden sezon. Moda wymusza nowy fason i kolor. Na podwórzu nie wyciąga się drewnianymi szczypcami bielizny z parujących kotłów, ponieważ są w domu pralki. Nie spuszcza się łańcuchami wiader z mięsem do studni, aby zachować dłużej chłód, skoro są lodówki i zamrażarki.
W krajobrazie zamiast strachów na wróble pojawiły się talerze anten do odbioru programów telewizyjnych. I samochody zaparkowane przy domach, szkołach, bankach i innych instytucjach. Po staremu kot się jeszcze wyleguje na słońcu. Szpaki i wróble skaczą po gałęziach. Kret wypchnie czasem kopiec przy schodach, aby się przypomnieć, że żyje pod ziemią i choć jest czarny, nie jest diabełkiem. I gołębie siadają na wieży kościelnej, ale nie wiadomo, komu gruchają. I wrony próbują usiąść na wysokich drzewach przy kościele, aby wykrakać jakieś wesele lub jakiś pogrzeb, dopóki nie zostaną spłoszone przez rozkołysane i donośne dzwony.
Przyroda z swoim krajobrazem zawsze nas zachwyca. Ilekroć rano wyjdę do ogrodu, przeżywam radość stworzenia. Ile razy jestem nad Wisłą, dziwię się, że rzeka nieustannie płynie i nie wysycha. A góry uczą bezdyskusyjnej hierarchii wartości: tego, co jest na dole i tego, co jest wyżej, w którym miejscu jestem, jak niepewna jest postawa stojąca, jak łatwo spaść w przepaść. Znad morza wracam zawsze uświadomiony, że jest bezkres przed oczami i że jest nieskończoność, a ja idę do jakiegoś kresu i wypatruję drugiego brzegu. Że jeszcze wszystko jest przede mną.
WYPOWIEDZI O POEZJI:
Po ukazaniu się wierszy zebranych ks. Franciszka Kameckiego (Pelplin 2001) (…) wydawały się jakieś chropowate, nie do końca od strony poetyckiej obrobione, doszlifowane (…) Przez wewnętrzne światy wielu utworów szło mi się, że tak powiem, jak po grudzie.
Dziś, po ponownej lekturze tego tomu, a zwłaszcza po wydanej w rok później Skardze księdza (Sopot 2002), domyślam się, ba, czasem wydaje mi się, że tak właśnie być miało i nawet w pewnym sensie również tak być powinno: nieefektownie, szaro, opornie… a więc także: inaczej; inaczej niż przy innych pisanych przez księży wierszach, których mniej lub bardziej utajonym celem bywa prostowanie zawikłanych ludzkich ścieżek, podpowiadanie jasnych rozwiązań (…) Tu nie chodzi o to, że w wierszach autora Epilogów Jakuba owego porządkującego naszą duchowość, a pochodzącego z niebios światła nie ma, bo ono jest, ale o to, że częstokroć ujawnia się nie tam, gdzie się go spodziewaliśmy. Czasami – całą istotą swego poetyckiego świadczenia ukazuje Kamecki – trzeba sobie mocno poranić dłonie, aby ów niebiański poblask odsłonić. I ksiądz-poeta – jest tym człowiekiem, któremu ów trud docierania do światła również nie został oszczędzony. (…) całą problemową oraz językową istotą swej poetyckiej wypowiedzi ukazuje, iż nie tylko my, ludzie świeccy, ale i on – kapłan skazany jest na chodzenie „po grudzie”, i że również on od tego chodzenia ma nie tylko poranione stopy, poobijane kostki, ale i, że tak powiem, posiniaczoną świadomość.
prof. dr hab. Kazimierz Nowosielski
Fragment książki “Rozróżnianie głosów” Gdańsk 2004 str. 99- 101
Wybór dokonany przez tłumaczkę i wydawcę daje czytelnikowi czeskiemu cały przekrój poezji ks. Kameckiego. Oprócz wierszy zanurzonych w krajobrazie nadwiślańsko-pomorskim otrzymuje on liczne poetyckie dowody komunikowania się pomorskiego poety z Janem Cocteau, Paul Claudelem, Francoise Villonem, Paul Cezannem, Simone Veil…(…) Bardzo dziękujemy Lence Danhelovej za piękny trud i odwagę w przekazaniu Czechom wierszy pomorskiego poety – który okazuje się w jej wyborze poetą europejskim.
prof. dr hab. Zbigniew Zielonka
Z recenzji w “Acta Casssubiana” T. IX Gdańsk 2007 s. 261-264.
Kamecki stylizuje utwór („Antoś”) na gwarę Borów Tucholskich, bliską gwarze kociewskiej. Antoś, mówiąc tym dialektem,w pewien sposób staje się jeszcze bliższy Franciszkowi Serafickiemu, który mówił, śpiewał, tworzył i posługiwał się się językiem gwary umbryjskiej. W wierszu wyróżnić można typowe dla tego dialektu określenia: dukać, cipki, kuch, dziewucha itd. Szereg wyrazów z języka potocznego przenika do wypowiedzi lirycznej o charakterze religijnym. Jest to, zauważona przez Irenę Bajerową, pewnego rodzaju prawidłowość, przekładanie się języka potocznego na język sakralny i vice versa. Autor świadomie korzysta z tej formy stylizacji, aby podkreślić jeszcze raz bliskość Boga, bliskość sacrum, bliskość Kościoła katolickiego współczesnemu człowiekowi. Utwór jest bogaty w środki stylistyczne, w ciekawe epitety związane z mową potoczną, nieco juz zubożałą, współczesnych wiejskich ludzi. Jest to jakby zwrot ku przeszłości, ku historii polskiej wsi. Jest to także apel, by nie pozwolono gwarom zaniknąć.
Paulina Jóźwiak
Fragment pracy „Współczesny Święty Franciszek (O poezji księdza Franciszka Kameckiego)”. Uniwersytet Kazimierza Wielkiego. Wydział Humanistyczny. Kierunek: filologia polska. Bydgoszczy 2009. Praca magisterska napisana pod kierunkiem prof. dr hab. Wojciecha Tomasika
Moja rozprawa będzie próbą analizy poezji człowieka, który zasłużył na miano iluzjonisty. Ksiądz Franciszek Kamecki we właściwy dla siebie sposób potrafi zaczarować rzeczywistość, starał się i stara zmierzyć z trudami istnienia. Tylko ten, kto jest w stanie wsłuchać się w tę poezję, wejrzeć w jej środek, jest mocen dostrzec jej głębię.(…) Brak opracowań w materii, z którą związana jest moja rozprawa, poniekąd wymógł na mnie poddanie analizie tę świeckoreligijną poezję, która trafiła do mojego serca i umysłu, a także obudziła we mnie pragnienie przybliżenia jej szerszemu gronu odbiorców z nadzieją,że znajdzie u nich uznanie. (…) Bezpośrednim celem pracy jest przybliżenie sylwetek poetyckich znajdujących się w lirykach księdza Franciszka Kameckiego. Natomiast celem pośrednim stała się chęć poznania człowieka niezwykłego, księdza – poety. (…) Człowiek jest w stanie ofiarować drugiemu świadomość istnienia dobra, poświęcenia i spełnienia, a nawet swoistej przeprawy przez rzekę zwaną poezją. I choć może być to przeprawa wymagająca, zadowolenie, które po niej ogarnia, jest rozkoszą dla serca i intencjonalności.
Marta Anna Budna
Fragment pracy „Poetyckie sylwetki w twórczości księdza Franciszka Kameckiego”. Akademia Pomorska w Słupsku. Wydział Filologiczno- Historyczny. Kierunek: Filologia polska. Specjalność: kulturoznawstwo. Słupsk 2010. Praca magisterska napisana pod kierunkiem prof. dr hab. Jowity Kęcińskiej